Podobno podróże rozwijają. Cóż… Seria artykułów, które zamierzam wstawiać z większą lub mniejszą regularnością, niejako zweryfikuje tę złotą myśl. W październiku ja, moja żona oraz grupa przyjaciół mieliśmy okazję polecieć do hiszpańskiego Alicante, aby zobaczyć to miasto jak i jego okolice. Efekt? Byliśmy w czterech miejscowościach i zwiedziliśmy kilka bardzo ciekawych atrakcji. Tekstu tego nie traktujcie jak przewodnika, a bardziej jak zbiór przemyśleń zwykłego turysty. Te siedem dni naprawdę obfitowało w wiele interesujących wydarzeń.
Alicante położone jest we wschodniej Hiszpanii, w regionie Walencja. Jednocześnie miasto to stanowi stolicę prowincji o tej samej nazwie. Mieszka tu około 330 tysięcy ludzi. Z Gdańska leci się tam jakieś trzy i pół godziny. Październik stanowi tutaj ciepły miesiąc, toteż bardzo szybko zrzucicie z siebie jesienną kurtkę, którą zabraliście na pokład.
Plaża. Sangria, błękit morza i „manteros”
Zadziwiające jest na pewno położenie tego miejsca. Z jednej strony oferuje ono dostęp do Morza Śródziemnego, a co za tym idzie do plaż. Z drugiej strony nie brakuje tutaj górzystych terenów, w tym Góry Benacantil, o której jeszcze wspomnę. Skoro jednak już poruszyłem temat plaż, to mimo iż ewidentnie nie należymy do ludzi, którzy lubią się opalać, i tak kilka razy skorzystaliśmy z okazji. Nie obrażając naszych rodzinnych stron, musimy stwierdzić, że Morze Bałtyckie pod względem błękitu wody nie umywa się do Śródziemnego – i tu nie ma miejsca na sentymenty, tak po prostu jest.
O ile wylegując się na Chałupach czy Dębkach, niekiedy zauważyć będziecie mogli śmiałka handlującego kukurydzą czy orzeszkami w karmelu, o tyle w Alicante będzie trochę inaczej. To znaczy, tacy przemierzający gorące piaski handlarze także będą tu występować, ale zazwyczaj oferować będą charakterystyczną dla Hiszpanii sangrię. To ta lepsza opcja.
Teraz czas na tę gorszą. Poza nimi, średnio raz na dziesięć minut podejdzie do was czarnoskóry mężczyzna, oferując koc, koszulki piłkarskie lub ciemne okulary. Oczywiście nie łudźcie się, że te przedmioty są oryginalne. Ci imigranci, w większości pochodzenia afrykańskiego, nazywani są „manteros” lub „ludźmi-koszulistami”. Znajdują się praktycznie w większości hiszpańskich miejsc, które są oblegane przez turystów, a zdania na ich temat jawią się jako bardzo podzielone. Głównie przez fakt, iż nierzadko omijają podatki, tworząc nieuczciwą konkurencję wobec zarejestrowanych sprzedawców.
Jest jeszcze jedna rzecz, której nie sposób nie docenić – nikt nie uprawia parawaningu. Tutaj ta polska taktyka wydzielania sobie przestrzeni przy jednoczesnym tworzeniu labiryntu dla innych plażowiczów na całe szczęście nie występuje. I bardzo dobrze.
Językowe spostrzeżenia
Już pierwszego dnia nie sposób było nie odnieść wrażenia, że miasto to opanowane zostało przez Polaków. Często również dało się usłyszeć język niemiecki, jednak polski zdawał się ewidentnie dominować. Zdarzyło się nawet (choć akurat miało to miejsce w później odwiedzonej miejscowości Villajoyosa), że podchodząc do pewnego mężczyzny, aby poprosić go o zrobienie nam zdjęcia, natknęliśmy się właśnie na Polaka.
Jednakże pytanie, które zadaje sobie zapewne bardzo wiele osób chcących tu przyjechać, brzmi: czy można się tutaj dogadać po angielsku? I na takie pytanie niestety nie mogę odpowiedzieć ani twierdząco, ani przecząco, bowiem – jak to zwykle bywa – to zależy.
W trakcie naszego pobytu zauważyliśmy, że osoby młode o wiele częściej umiały się z nami porozumieć w języku angielskim. Stojąc za ladą, potrafiły zrozumieć, jaki produkt chcemy kupić, a to chyba w takich szybkich zakupach jawi się jako najważniejsze. Osoby trochę starsze preferowały jednak wyłącznie język hiszpański i w żadnym innym nie byłeś w stanie się z nimi porozumieć.
Obecnie z różnorakimi aplikacjami na telefon nie stanowi to dużego problemu. Żeby też było jasne, w żadnym wypadku nie chcę tego zjawiska poddawać krytyce – po prostu uważam, że to bardzo ciekawa obserwacja. Bądź co bądź, nierzadko bywało tak, że jako klienci sklepu nie musieliśmy mówić zbyt wiele. Ot, po prostu się przywitaliśmy (Hola), a potem podziękowaliśmy (Gracias). W grę wchodziły też różne gesty.
Bogata historia w święto narodowe
Stawianie na swój ojczysty język przez miejscowych, jak się potem okazało, nie dotyczyło wyłącznie miejsc usługowo-gastronomicznych, ale i również Muzeum Archeologicznego Alicante. Niektóre eksponaty i wystawy posiadały zdawkowe opisy w języku angielskim, ale duża część z nich ograniczała się tylko do języka hiszpańskiego oraz walenckiego, z czego ten drugi od bardzo dawno stanowi przedmiot polityczno-naukowego sporu co do jego odrębności.
Trochę ubolewam nad tym faktem, gdyż historia Alicante jest naprawdę bogata. Te rejony Europy autochtoni zamieszkiwali już w okresie od 5000 do 3000 roku p.n.e. Wiadomo też, że Alicante uległo w starożytności wielu wpływom ze strony Greków oraz Fenicjan. Kartagina i Rzym nie mogły dojść do porozumienia co do tych terenów, aby ostatecznie Rzymianie zdołali podbić je w 201 roku p.n.e.. Z kolei po upadku Rzymu, około roku 500, obszar ten zajęli Goci.
W okresie od 718 do 1249 roku n.e. miasto znajdowało się pod panowaniem Maurów jako Al-Akant. Natomiast w 1265 roku zostało zdobyte przez Królestwo Aragonii, a w 1304 na mocy decyzji z Torrelles przekazane Królestwu Walencji, będącemu częścią Korony Aragonii. Później zostało zajęte przez Francuzów w 1709 roku i federalistów w 1873 roku.
Wszystkie te wpływy rożnych kultur doskonale ukazano w Muzeum Archeologicznym i aż szkoda, że w większości przypadków nie mieliśmy pojęcia, jakimi opisami opatrzono konkretne eksponaty.
Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem – zawsze trzeba szukać pozytywów. W tym przypadku na plus wychodził fakt, iż do placówki wpuszczono nas zupełnie za darmo. Nie byliśmy świadomi, że 12 października, czyli w dzień naszej wizyty, przypada Fiesta Nacional de España, czyli Dzień Hiszpanii. Celebruje się wówczas odkrycie obu Ameryk przez Krzysztofa Kolumba. Szacuje się, iż nastąpiło to właśnie 12 października 1492 roku.
Pierwszy raz Fiesta Nacional de España miał odbyć się w 1935 roku, lecz oficjalny status święto narodowe uzyskało poprzez jego zatwierdzenie za panowania dyktatora Francisco Franco w 1958 roku.
Warto dodać, że uroczystość ta pokrywa się również ze świętem Madonny del Pilar, która jest patronką Hiszpanii. W poszczególnych regionach kraju bardziej uwydatnione jest albo jedno, albo drugie święto. W przypadku Alicante raczej nie zaobserwowaliśmy jakichś wyróżniających się wydarzeń. Owszem, okoliczni mieszkańcy dobrze się bawili, lecz był to widok charakterystyczny także podczas normalnych dni. Prawdopodobnie wynikało to z faktu, iż w Walencji bardziej hucznie obchodzi się regionalne El Dia de la Comunidad Valenciana, które ma miejsce 9 października. To podobno czas masowego brania przez Hiszpanów z tego regionu kilkudniowych urlopów. Niestety, przylecieliśmy dwa dni po tym wydarzeniu.
Król w koronie
Najbardziej charakterystycznym miejscem w Alicante, wręcz wizytówką tego miasta, jest Zamek Świętej Barbary. Być w Alicante i nie odwiedzić tego obiektu, to tak, jakby nie zjeść w Toruniu piernika albo nie zobaczyć Neptuna w Gdańsku. Nie bez powodu wcześniej wspomniałem o Górze Benacantil, bowiem to właśnie na niej mieści się analizowana budowla.
Patrząc na nią z daleka, niejeden turysta może dostać zadyszki na samą myśl, że musi przebyć taki kawał drogi. Mam jednak dwie dobre informacje. Pierwsza jest taka, że ścieżka na górę wcale nie należy do wyjątkowo trudnych i stromych. Druga natomiast jest taka, że w grę wchodzi także wjazd windą, chociaż my akurat z niej nie skorzystaliśmy.
Wznoszący się 166 metrów nad poziomem morza zamek naprawdę robi wrażenie, zarówno pod względem architektury jak i widoku, jakiego możemy z niego doświadczyć. Przed nami roztacza się bowiem panorama całego miasta, a wprawne oko jest nawet w stanie dojrzeć wyspę Tabarcę, o której skrobnę co nieco w drugiej części. Zamek posiada także muzeum miejskie, również warte odwiedzenia.
Zamek Świętej Barbary przypuszczalnie wybudowany został pod koniec IX wieku, gdy teren ten był pod władzą muzułmańską. W 1248 roku forteca została zdobyta przez wojska kastylijskie, a wydarzenie to miało miejsce 4 grudnia, w dzień św. Barbary, co tłumaczy nazwę obiektu. Budowla stanowiła bardzo strategiczny cel, w związku z czym w późniejszym okresie wielokrotnie ją bombardowano. Fakt ten, a także porzucenie zamku na długie lata (mniej więcej 90 lat), spowodowały, iż konieczne było jego odrestaurowanie.
Tym, co zauważyliśmy jeszcze przed samym wejściem na Benacantil, była część skał tworząca twarz. To zjawisko pareidolii udzieliło się nie tylko nam, ponieważ już wiele lat temu społeczność próbowała wytłumaczyć sobie, skąd wziął się taki a nie inny kształt góry. I tak powstała fantastyczna historia opowiadana z pokolenia na pokolenie.
Według legendy, za czasów panowania Maurów na tych ziemiach, doszło do tragicznego zdarzenia. Ówczesny król posiadał piękną córkę o imieniu Cantara. Chciał wydać ją za mąż, lecz kandydatów napatoczyło się dwóch: książę Almazor i książę Ali. Władca dał więc śmiałkom zadanie. Otóż, każdy z nich miał udać się do Indii, odnaleźć tam wyjątkowo rzadką przyprawę i przywieźć ją na zamek. Almazor wyruszył na poszukiwania, jednak Ali postanowił zostać i rozkochać w sobie Cantarę, dając jej różnego rodzaju prezenty i ogólnie robiąc to, co zazwyczaj robi się, aby zaimponować płci przeciwnej. Na księżniczkę najwidoczniej to podziałało, bo pokochała Alego. Problem w tym, że Almazor znalazł przyprawę i wrócił z nią na dwór, dzięki czemu to on ożenił się z Cantarą. Kobieta, nie mogąc się z tym pogodzić, rzuciła się z muru, a po niej samobójstwo popełnił Ali. Trochę jak Romeo i Julia. Król podobno nigdy tej straty nie zaakceptował. Stracił swoją ulubioną córkę i był zdesperowany i przygnębiony. Niedługo później władca zmarł z żalu. Gdy się to stało, w skałach, na których stała forteca, pojawił się profil jego twarzy.