„Chip i Dale: Brygada RR” to film z 2022 roku odwołujący się swoją konwencją do „Kto wrobił Królika Rogera?”. Świat animowany przenika się tu z rzeczywistymi aktorami, nierzadko bazując na nostalgii. Jeden motyw zdaje się jednak wyjątkowo niesmaczny, jeśli przyjrzymy się jego potencjalnej genezie.
„Chip i Dale: Brygada RR” – zarys fabularny
Znane wiewiórki powróciły na skutek premiery Disney+ w 2022 roku. Był to jeden z pierwszych oryginalnych filmów na tej platformie przeznaczony zarówna dla młodszych jak i starszych odbiorców. Zwłaszcza iż ci drudzy mieli szansę kojarzyć głównych bohaterów za sprawą wieczorynek.
Przedstawione w analizowanej produkcji postacie kreskówkowe są w tym świecie faktycznymi aktorami lub – jeśli ich kariera nie potoczyła się najlepiej – przeciętnymi obywatelami. Bycie narysowanym wcale nie daje taryfy ulgowej. Stworzone w różnorodnych stylach postacie nie ograniczają się wyłącznie do stajni Disneya, stanowiąc własność również innych studiów. Wśród nich zobaczyć możemy choćby niesławnego brzydkiego Sonica z pierwszego trailera filmu o niebieskim jeżu.
Całość opiera się na motywie kryminalnego śledztwa, które doprowadzi wiewiórki do odkrycia spisku zawiązanego przez nielegalny półświatek.
Kopnę kogoś i się z tego pośmieję
Nie zamierzam pisać tutaj recenzji tego dzieła, bo nie taki jest mój cel. Jednakże ogólnie podsumowując, nie uważam tej produkcji za nic wybitnego ani szczególnie złego. Jest ona dobra na odstresowanie się i posiada kilka śmiesznych momentów. Jeden motyw jednak zdaje się robić żarty z pewnej tragedii i wokół niego będziemy właśnie orbitować.
Chciałbym od razu zaznaczyć, że lubię kontrowersyjne żarty, a chociażby taki South Park czy Kapitan Bomba mają dla mnie status kreskówek kultowych. Nie będę zatem zastanawiać się nad tym, czy teza, abyśmy mieli prawo żartować sobie ze wszystkiego, jawi się jako słuszna. Może innym razem przyjdzie czas na takie rozważania.
Chodzi – jak wspomniałem – o zupełnie inną rzecz. Przykładowo, wiele animacji dla dorosłych żartuje sobie z terroryzmu i może wydawać się to kontrowersyjne. Pojawi się na pewno grupa malkontentów twierdzących, że to niestosowne, lecz będzie też spore grono koneserów takiego czarnego humoru. Mimo to jedno w takich sytuacjach uchodzi za pewnik – twórcy nie należą do organizacji terrorystycznych, nie są fundamentalistami i nie przeprowadzają zamachów.
A co w sytuacji, gdybym obrócił w żart coś okrutnego, co moja organizacja zrobiła w przeszłości, i nawet się do tego nie przyznał? Coś na zasadzie kopnięcia swojej ofiary tak, aby spadła ze schodów, ze świadomością, że to ja i tylko ja jestem odpowiedzialny za to zdarzenie?
Sweet Pete
Wróćmy zatem do Brygady RR w nowym wydaniu. Pojawia się w niej postać niejakiego Sweet Pete’a. Jest on animowaną postacią, która w świecie przedstawionym w dziele wystąpiła w słynnym „Piotrusiu Panie” z 1953 roku.
Kariera Pete’a kwitła, ponieważ film okazał się dużym sukcesem, ale nie dane mu było cieszyć się nim zbyt długo. Gdy pod jego nosem pojawiły się pierwsze kępki włosów, a na twarzy zawitał trądzik, wnet został on zdegradowany i wykluczony z dalszych produkcji. Był po prostu zbyt stary i zwolnienie z pracy ostatecznie ściągnęło go na drogę przestępstwa. Od tamtej pory zajmował się niezbyt czystymi interesami, by ostatecznie wejść w produkcję bootlegów, czyli podróbek znanych filmów.
Brzmi to jak śmieszna historia czarnego charakteru pokazująca jego motywacje oraz jednocześnie kpiąca z samej wytwórni, która ma do siebie dystans? Tak mi się na początku wydawało, ale ta opowieść zakorzeniona jest nieco głębiej i gdy się do niej dotrze, wcale nie okaże się to nazbyt zabawne. Okazuje się bowiem, że miała ona miejsce w rzeczywistości.
Gwiazda na śmietniku historii
Cała afera rozchodzi się o postać Bobbiego Driscolla, młodocianego modela i aktora głosowego, który naprawdę został zaangażowany właśnie do prac przy „Piotrusiu Panie”. Warto zauważyć, że nie był to jego pierwszy sukces, gdyż ten nastąpił, kiedy miał zaledwie pięć wiosen. W szybkim czasie stał się on pupilem studia MGM, a później pozyskać postanowił go Disney.
Driscoll w wieku dziesięciu lat podpisał z Disneyem bardzo lukratywny kontrakt, stanowiąc pierwszą tak młodą osobę, która zdołała osiągnąć podobny sukces. Chłopiec wystąpił w ciągu kilku lat w wielu znanych filmach, zarówno animowanych jak i aktorskich. Tu warto wspomnieć choćby o „Pieśni Południa” z 1946 roku czy „Wyspie skarbów” z 1950 roku.
Dobra passa chłopca skończyła się jednak, gdy zaczął on przejawiać coraz więcej oznak wkraczania w okres dojrzewania. A gdy dostrzegł to ówczesny włodarz Disneya, Howard Hughes, postanowił pozbyć się go w najmniej elegancki z możliwych sposobów.
Według biografa Marca Eliota, Hughes ogólnie odczuwał dużą awersję do młodocianych aktorów, uznając ich za nienaturalnych i bardzo irytujących. Bez względu jednak na to, czy powodem była niechęć, trądzik czy wąsik nieśmiało prezentujący się pod nosem, Bobby został wyrzucony bez uprzedniego poinformowania go. Zakazano mu wstępu do studia i traktowano go tak, jakby jego dorobek w ogóle się nie liczył.
Chłopak miał wówczas 16 lat, a jego kariera całkowicie się posypała. Później było już tylko gorzej: studia aktorskie mu nie wyszły, otrzymywał wyłącznie role epizodyczne, rozpadło się jego małżeństwo, stał się bezdomny i uzależnił się od narkotyków. Historia młodocianej gwiazdy skończyła się na tym, że 31-letni Driscoll został znaleziony martwy. Lekarze orzekli zgon z powodu stwardniałych tętnic będących skutkiem zażywania heroiny. Jego ciało zostało zidentyfikowane rok później, a opinia publiczna o śmierci aktora dowiedziała się dopiero po czterech latach od jego zgonu.
Coś za dużo tych podobieństw
Nie potrafię uwierzyć w przypadkowość stworzenia postaci Sweet Pete’a oraz w brak znajomości ze strony scenarzystów tej historii. Sweet Pete w animacji też zostaje zwolniony po osiągnięciu dojrzałości i to powoduje, że sam postanawia założyć studio produkujące bootlegi. Na tym jednak wyśmianie pierwowzoru Pete’a się nie kończy, gdyż okazuje się on być głównym antagonistą w całym widowisku. Jedna z wiewiór początkowo mu współczuje, ale ogólnie film nie pozostawia czasu na przemyślenia. Pete jest zły i trzeba go pokonać.
Teraz mogą pojawić się dwie wątpliwości. Czy rzeczywiście twórcy wzorowali się na Driscollu, czy może to czysty przypadek? A może Pete nie jest taki do końca zły i można w nim upatrywać się oddania pewnego rodzaju hołdu dla tej postaci?
Spróbujmy odpowiedzieć na pierwsze pytanie. Stuprocentowego przekonania co do umyślności zabiegu mieć po prostu nie mogę. Ale to tak samo, jakbym powiedział wam, że w szafie trzymam hipopotama – jakaś szansa na to istnieje, lecz niewielka. W przypadku tego nieszczęsnego hipcia mogę jednakże się wybronić. Mogę zaprosić kilku naocznych świadków z kamerami, aby sami przekonali się, czy widzą w moim domu to pulchne zwierzę. I to całkowicie rozwiązuje sytuację.
Sami twórcy, choć byli pytani o to przez kilku zainteresowanych, nie odważyli się odpowiedzieć. Wielu fanów również wystosowało posty, w których zarzucano, że tego typu demonizacja postaci Pete’a – zważywszy na to, kogo on przypomina – jest niesmaczna. Widzowie nie mają jednoznacznego oglądu na tę sprawę, a fakt, iż twórcy milczą po dziś dzień, bynajmniej niczego nie ułatwia.
A może to jednak przypadek?
Rzecz jasna, motyw Piotrusia Pana, który dorasta i z tego tytułu wpada w kłopoty, jest bardzo popularny i często wykorzystywany w wielu tekstach kultury. Głównie o charakterze parodii. Występuje tez w innych dziedzinach. Sama literacka postać wykorzystana została w psychologii dla opisania postawy mężczyzny, który pomimo fizycznej dojrzałości nie umie i nie chce zachowywać się dorośle i dojrzale. Swojego czasu mianem Piotrusia Pana nazywano też Michaela Jacksona. Tylko że w tym momencie Disney odwołuje się do sytuacji ze swojego podwórka, więc naprawdę ciężko mi uwierzyć w przypadek.
Dochodzimy zatem do pytania numer dwa. Odnosząc się do niego, mogę jedynie wskazać absolutny brak cech pozytywnych analizowanego bohatera. Tak, jak wspomniałem, prawdopodobnie mała empatia pojawia się na początku, lecz ginie bezpowrotnie w następstwie kolejnych zdarzeń. Nie jest to Adam West wcielający się w rolę samego siebie i zarazem burmistrza Quahog w serialu Family Guy. Nie nazwałbym tego także laurką dla jakichkolwiek dokonań.
Inny przypadek to też odlot
Sweet Pete nie stanowi jedynego przypadku takiego odwołania się do rzeczywistej postaci. Podobny motyw pojawił się w animacji „Odlot” z 2009 roku. Głównym antagonistą jest tam podróżnik i odkrywca Charles Muntz, który po odkryciu szkieletu rzadkiego gatunku ptaka i zaprezentowaniu go komisji zostaje oskarżony o stworzenie falsyfikatu. Powraca więc do miejsca, w którym odkrył swe znalezisko, by całkowicie zatracić się w jedynym życiowym celu – znalezieniu legendarnego zwierzęcia.
Gdy wpiszemy „Charles Muntz” w wyszukiwarkę Google, pojawi się nam postać ze wspomnianego filmu. Jednakże jeśli wejdziemy głębiej, odkryjemy, że w rzeczywistości jest to człowiek, który rzeczywiście istniał. No, może nie do końca, bo trzeba dodatkowo zamienić jedną literkę.
Charles Mintz był producentem, który po poślubieniu dystrybutorki Margaret Winkler przejął kontrolę nad Winkler Pictures. Pod koniec lat 30. XX wieku Mintz dowiedział się, że Universal Pictures zamierza powrócić do branży kreskówkowej. Postanowił zatem stworzyć postać, którą mógłby sprzedać tej wytwórni. Studio Disneya, które pracowało w tamtym okresie dla Mintza, wymyśliło zatem Królika Oswalda, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Jednak Charles, chcąc ruszyć z produkcją gadżetów związanych z nową postacią, nie zdołał klarownie porozumieć się z samym Disneyem. Walt został zatem odsunięty od projektu, a Mintz zatrudnił zdecydowaną większość pracujących wcześniej dla niego animatorów.
Wydaje mi się, że wielu fanów Disneya w przypadku tej historii podchodzi do sprawy zbyt emocjonalnie. Nie wątpię w to, że w późniejszym okresie Disney i Mintz nie pałali do siebie miłością, ale chyba raczej żaden na nikogo fortepianu albo kowadła zrzucić nie zamierzał. Brutalnie powiedziałbym, że biznes to biznes. Dlatego demonizowanie postaci Mintza to przesada, choć cios zadany około 70 lat po jego śmierci jest dość subtelny, bo sama postać podróżnika Charlesa nie przypomina producenta ani pod względem wyglądu, ani pod względem zainteresowań. Bardziej ubolewam nad faktem stworzenia przez kogoś publikacji o tym, że nazwano tak złoczyńcę, ponieważ „bazuje na prawdziwym złoczyńcy”.
Należy odmitologizować postać Walta Disneya i ogólnie każdą postać mniej lub bardziej z nim związaną. Bo przecież sam Walt, jak to w sumie bywa prawie z każdą gwiazdą branży filmowej, robił kontrowersyjne rzeczy. Nie będę poruszać tematu antysemityzmu czy sympatyzowania z nazistami, ponieważ jestem dość sceptyczny co do tych rewelacji. Powiedzmy sobie szczerze, samo zaproszenie przez niego Leni Riefenstahl do Ameryki to jeszcze nie wspieranie poglądów III Rzeszy, zwłaszcza że reżyserka ta pomimo kręcenia propagandowych treści wniosła do kina naprawdę wiele.
Interesujące za to są wszelkie wzmianki o jego totalitarnym stosunku do osób przez niego zatrudnionych oraz o tym, że w jego parkach rozrywki bardzo wielu pracowników w krótkim okresie zostało aresztowanych za przestępstwa seksualne. A to tylko dwa przykłady z brzegu. Powtórzę: biznes to biznes. Miły pan w mediach nie musi być miłym panem prywatnie, a większość wydarzeń na świecie nie posiada zerojedynkowego charakteru.
Czy sytuacja z Driscollem może się powtórzyć?
Współcześnie sytuacja nie wygląda lepiej. Disney kreuje kolejne gwiazdy, osadzając je w słodkiej konwencji cukierkowego świata. Są to programy i seriale w głównej mierze przeznaczone dla młodszych odbiorców, którzy potrzebują pewnych wzorców. Te reprezentują telewizyjni idole. Jednak ci szybko zrywają się ze smyczy – i to tak, jakby Disney szczególnie jej nie trzymał. Ot, ktoś się urwał, to niech biegnie. Podwórka popilnuje ktoś inny.
Osoby takie jak Miley Cyrus czy Demi Lovato oczywiście są dorosłe i mają własny rozum, ale też historię nadużywania narkotyków i równie dobrze mogły kiedyś przedawkować – jak wcześniej Bobby Driscoll. W Klubie Myszki Miki doszło nawet do aranżowania związków, aby media miały o czym pisać. Piję tu do sytuacji, kiedy nastoletnią Britney Spears połączono z Justinem Timberlakiem , co stanowiło sztuczny związek. Dzisiaj powiedzielibyśmy pewnie, że „dla wyświetleń”.
Dużą winę ponoszą także rodzice kilku- i kilkunastoletnich gwiazd, którzy bogacą się na ich talencie i wycieńczającej pracy. Jako osoba, która kiedyś odbywała praktyki w domu kultury i obsługiwała kilka konkursów, by nabić sobie kolejne godziny do dziennika, widziałem na własne oczy, jak rodzice karcą dziecko, bo źle zaśpiewało albo wykonało zły ruch na szachownicy. Tacy ludzie rekompensują sobie zazwyczaj coś, czego kiedyś nie udało im się osiągnąć, a skoro jest to widoczne w tak kameralnym miejscu, to pomyślcie tylko, jaka skala tego zjawiska musi występować w świecie ogólnoświatowej rozrywki, gdzie przewijają się dziennie miliony dolarów.
I to nie jest tylko problem Disneya, ale całego amerykańskiego świata filmowego, gdzie nie wpaja się zbyt często wartości moralnych. Postrzeganie tego świata – tu zawężając do wytwórni Disneya – przez różowe okulary może okazać się niekompletne. A przedmiotowe traktowanie swoich pracowników lub wręcz robienie sobie z nich okrutnych żartów to niezbyt roztropne posunięcie.
Nie chcę tu uwłaczać ani „Brygadzie RR”, ani „Odlotowi”. Ten drugi film moim zdaniem stanowi jeden z najlepszych tworów Pixara, jaki kiedykolwiek to studio wyprodukowało, a sam Muntz to zaledwie malutki przytyk i mrugnięcie okiem. Pierwszy film także ma swoje mocne strony. Ale jeśli robimy jakiś żart z konkretnej osoby, to przynajmniej się do tego przyznajmy. Scenarzyści nie przyznali się do tego po dziś dzień.