Niektórzy ludzie posiadają podobne wspomnienia, choć nawet nie znają się osobiście. Jedne z nich dotyczą pewnych skojarzeń kulturowych. I tu wkracza stwór zwany goombą – przeciwnik kojarzący się nierozerwalnie z Mario. W czasach, kiedy nie było Internetu, w którym moglibyśmy sprawdzić, jak naprawdę nazywa się to grzybopodobne stworzenie, często określano je mianem sowy. Dlaczego?
Brak wyjaśnień budzi kreatywność
Przez ponad dwa lata dość regularnie odwiedzałem pewne polskie forum poświęcone Marianowi. To były czasy, kiedy Nintendo DS oraz Wii uchodziły za stosunkowo nowe konsole. Dzisiaj Mario City, bo tak nazywała się wspomniana strona, już nie istnieje. Na jej forum zwalczano pewne złe przyzwyczajenia związane z nazewnictwem przeciwników.
Chyba każda z grających na Pegasusie osób kiedyś natrafiła na osobnika, który pospolitą w świecie muchomorów goombę uznawał za sowę lub jeszcze coś innego. Zanim jednak przejdziemy do wyliczania różnorakich alternatywnych nazw, warto pochylić się nad tym, dlaczego w ogóle dochodziło do takich sytuacji. Wydaje mi się, że odpowiedź jawi się tutaj jako bardzo prosta: większość Polaków nie grała na oryginalnym sprzęcie, a kartridże kupowała na bazarach. Gracze tamtego okresu nie wiedzieli nawet, czy umieszczone na nalepce Żółwie Ninja w ogóle znajdą się na danej składance. No i – co najistotniejsze – nie było czegoś takiego jak instrukcja.
Gracze, którzy kupowali oryginalne kartridże na NES-a, otrzymywali gazetki opisujące fabułę, sterowanie i wiele rzeczy z kategorii tych, do których osoby z Pegasusem zobligowane były dojść same. A skoro nie poinformowano nas, jak nazywa się dany przeciwnik w grze, nic nie stało na przeszkodzie, aby ochrzcić go na własną rękę.
Sowa, a nawet kot
Polska undergroundowa scena hip-hopu na pewno jest niezmiernie dumna z rapera Sowy, który jak nikt inny poznał smak życia w getcie, gdzie chodzenie w wydzierganym przez babci swetrze grozi srogimi konsekwencjami. Zanim jednak na scenie muzycznej pojawił się ten niebywały talent, część polskich graczy namiętnie nazywała goomby sowami.
Grzybowate, o wrednym wyrazie twarzy i do tego dość ograniczone w ruchach istoty to chyba najbardziej rozpoznawalni przeciwnicy naszego wąsatego Włocha. W wersjach trójwymiarowych wyraźnie widać, że nie posiadają one piór, a tym bardziej skrzydeł. Poza tym łatwo spadają ze skarp. Nie mniej ośmiobitowe środowisko nie mogło ująć w pełni wszystkich tych detali.
Osobiście, ponieważ sam należałem do typu graczy, którzy sądzili, iż skaczą na sowy, w tułowiu tego nieszczęsnego zwierzęcia widziałem siny dziób, natomiast w nieco odstających bokach twarzy dostrzegałem ukryte skrzydła. No i te oczy…
Pamiętam, że mój pobyt na Mario City był okresem, kiedy dużą popularnością cieszyły się tak zwane userbary. Być może duża część z Was nie ma zielonego pojęcia, o co chodzi, ale userbar był podłużną grafiką z tekstem i obrazkiem. Oznaczało się nim swój profil, aby zaakcentować przynależność do jakiejś społeczności. Jeden ze stałych bywalców Mario City dumnie prezentował userbar okraszony tekstem I am not owl, you idiot z goombą w tle.
Jednak to nie koniec, bo na goombę mówiono również „kot”. Z takim nazewnictwem goomby spotkałem się po raz pierwszy na portalu Victory Games. Konkretniej, zaistniał on w opisie gry Mario Forever, czyli popularnego polskiego kolna Mariana na pecety. I o ile uzasadniłem „sowę”, to tego przypadku nie umiem w żaden sposób obronić. Nie wiem, w którym miejscu goomba przypomina kota, choć z chęcią zapytałbym autora opisu, czy jest to jego własna fantazja, czy może usłyszał to określenie od jakiejś osoby trzeciej.
The Great Giana Sisters
Wcześniej pisałem o braku instrukcji jako głównej przyczynie wymyślania nazw, ale to moim zdaniem niejedyna przyczyna pomyłki z goombą. Miłośnicy Amigi i Commodore nie mogli zobaczyć Mariana i jego zielonego brata na swych ekranach. Firma Nintendo stworzyła tak silną markę, że nie opłacało się jej nikomu odsprzedawać – Mario był jej maskotką i tak miało pozostać. I właśnie brak mariopodobnej gry, która wyszłaby poza konsole Nintendo, sprawił, iż światło dzienne ujrzały między innymi Siostry Giana. Tam z kolei, przemierzając kolorowe, czasem nieco oniryczne światy, natykaliśmy się na… sowy.
Co więcej, robiły dokładnie to samo co goomby: łaziły, byle łazić, i spadały samobójczo w przepaść. Według mnie taka analogia również mogła wpłynąć na postrzeganie naszych miażdżonych w większości rund przeciwników, ale ręki nie dam sobie za to uciąć. Przysiągłbym jednak, że takie tłumaczenie odnalazłem kiedyś w Internecie i pisało o tym aż kilka osób.
A samo „The Great Giana Sisters” gorąco polecam, ponieważ choć nie jest to seria tak popularna jak przygody Mario, a wręcz można by rzec, że wybiła się ona na jego garbie, to jednak posiada kilka przyzwoitych kontynuacji. Co najważniejsze, nie stanowią one już kalki swego pierwowzoru, a podążają zupełnie innym torem.
Czym naprawdę jest goomba?
Dobrze, ale ja się tu wymądrzam, a nie skupiłem się chyba na najważniejszej rzeczy: czym właściwie w zamyśle Nintendo jest brana na tapet ikoniczny dla włoskiego hydraulika przeciwnik. Jak się okazuje, goomby żyły kiedyś w zgodzie z Grzybowym Królestwem, jednak duża część z nich zdradziła je, aby przejść pod dowodzenie złego Bowsera.
Mario jednak bardzo często napotykał na swej drodze goomby sprzymierzone z księżniczką Peach, które mu pomagały. Warto zwrócić tu uwagę choćby na krainę Goomba Village. Są też goomby, które niczym Szwajcaria wyrażają neutralne podejście wobec obu stron, żyjąc daleko poza obszarem objętym wojną.
Co ciekawe, koopa troopa, czyli żółwiopodobna postać, początkowo miała stanowić jedynego podstawowego przeciwnika w Super Mario Bros., jednak twórcy uznali, że jest zbyt skomplikowana, aby wysunąć ją na początek. Stąd też w pierwszym poziomie pojawia się wyłącznie jeden „żółw”, zaś cała reszta przeciwników to goomby. Goomba ledwo co została wepchnięta na zapełniony kartridż, a jej grafika opiera się na dwóch spritach, z czego drugi jest lustrzanym odbiciem pierwszego.
Komentarze 1