Kiedy jesteś amerykańskim żołnierzem o polskich korzeniach i naziści zamykają cię w lochu, wiesz, że wydostanie się stąd stanowi dla ciebie priorytet. Niestety z czasem wrzeszczący Niemcy przestają być głównym problemem. Zwłaszcza, gdy w krypcie czają się żywe trupy, a Himmler ubzdurał sobie, że wskrzesi legendarnego niemieckiego władcę. Ta historia ma już 22 lata, ponieważ właśnie wtedy wydana została gra „Return to Castle Wolfenstein”.
Magiczni naziści z technologią rodem ze sci-fi
Staroszkolnych strzelanek osadzonych w realiach II wojny światowej kiedyś ewidentnie nie brakowało. Miło wspominam pierwsze Call of Duty, Medal of Honor: Allied Assault już nieco mniej przypadło mi do gustu, ale zdecydowanie najbardziej lubię wracać właśnie do Wolfensteina z 2001 roku. Przy pierwszym kontakcie z tą grą jawiła się ona dla mnie jako dzieło bardzo zadziwiające i różnorodne.
Pierwsze poziomy zapowiadały zwyczajną historię wojenną. Ot, dwóch żołnierzy zaliczyło wpadkę podczas misji i zostało osadzonych w nazistowskim zamczysku. Jeden miał mniej szczęścia i poległ usmażony przez szalonego profesorka, drugi natomiast, dzielny B. J. Blazkowicz, zdołał uciec i, posyłając rzeszę (jakże adekwatne określenie) przeciwników do piachu, przedostał się do miasteczka. Do tego momentu wydawało mi się, że to powtórka z Call of Duty. Jednakże wtedy przedarłem się do katakumb.
Przemierzając ciemne korytarze, nasz bohater napotkał uzbrojonych zombie, które zostały ożywione za sprawą okultystycznych praktyk. Niestety dla Niemców, o ile potrafili oni przywrócić zmarłych do życia, o tyle nie potrafili już zmotywować ich do poparcia niemieckiej sprawy.
Potem nasza podróż jest jeszcze ciekawsza, bo napotykamy gromadę wyszkolonych naziolek w lateksowych strojach. Są szybkie, zwinne, a trafienie ich nie należy do zadań najłatwiejszych. A to i tak nic w porównaniu z cyborgami zwanymi superżołnierzami czy samym Henrykiem Ptasznikiem, który postanawia poczęstować nas swoim mieczem.
Zróżnicowanie to drugie imię tej gry
Moja ekscytacja fabułą wynika z faktu, iż najzwyczajniej w świecie zaprezentowana historia idealnie pasowałaby do jakiegoś filmu z tak zwanego kina nowej przygody. Tym bardziej ubolewam nad tym, że jeszcze nikt nie zdecydował się na jej sfilmowanie. Chociaż patrząc na obecną kondycję kina rozrywkowego, do którego wdarł się korporacjonizm, myślę, że może to i nawet lepiej.
Różnorodna jest jednak nie tylko fabuła, ale i rozgrywka. Misje z zombiakami zmieniają klimat gry, to prawda, lecz i same zadania nam powierzane mocno się od siebie różnią. Oczywiście, zdecydowana większość z nich polega na przejściu z punktu A do punktu B. Czasami jednak nie możemy tego zrobić od razu, ponieważ wypada wysadzić trochę maszynerii albo uśmiercić kilku wpływowych SS-Mannów.
I oczywiście ta niesławna misja w lesie… Myślę, że każdy, kto przeszedł RtCW od początku do końca, wie, co mam na myśli. Duża część gry przyzwyczaiła nas do dynamicznych akcji. Jeśli jakiś Niemiec został przez na pominięty, zawsze mogliśmy wrócić i mu dokopać albo po prostu zostawić go, aby wytłumaczył się potem przełożonym. Misja w lesie odebrała nam tę możliwość, zmuszając nas do skradania się i eliminacji oponentów po cichu. Jeżeli patrolujący żołnierz nas zauważył albo usłyszał, natychmiast włączał alarm, a wtedy poziom kończył się fiaskiem. Bardzo ważne było tu zrobienie zapisu w odpowiednim momencie.
Ogólnie były dwie takie misje. Poza lasem musieliśmy jeszcze uważać na alarmy w mieście Paderborn (swoją drogą ta miejscowość istnieje naprawdę i obok niej znajduje się zamek Wewelsburg, na którym wzorowano się przy projektowaniu zamku Wolfenstein). Co do bossów, raczej na każdego stosowało się tę samą strategię, czyli „strzelaj, ile fabryka dała”. Chociaż w RtCW akurat, przynajmniej moim zdaniem, drugi boss był najtrudniejszy ze wszystkich, ponieważ nie pozwalał zbytnio na siebie patrzeć.
Podśmiechujki
Jak na starego FPS-a przystało, RtCW posiada kilka zabawnych mechanik oraz bugów. Jednym z elementów, które nieodłącznie kojarzą mi się ze strzelankowym oldschoolem, jest pozyskiwanie energii życiowej poprzez jedzenie. Blazkowicz dzięki zbilansowanej diecie może otrzymać kilka kul na klatę, by zaraz potem wylizać talerz i już posiadać pełnię sił. Podejrzewam, że ta koncepcja może śmieszyć nieco młodszych graczy, jednak uwierzcie – kiedyś to było normalne.
Wchodzenie po drabinkach także pozwalało na ciekawe doznania. Wspinając się po szczeblach, nadal mogliśmy obiema rękami trzymać karabin, a do tego kopać nogą. Blazkowicz był dobrze wyszkolonym żołnierzem USA, więc zapewne tego typu manewry wykonywał bez większego wysiłku.
Ostatnia rzecz to coś, co niemiłosiernie mnie wkurzało, gdy grałem w tę produkcję po raz pierwszy. Mianowicie, chodziło o strategiczne miejsca, w jakie mogliśmy postrzelić nazistów. Przy zabawie snajperką niemal pewnikiem jest trafienie delikwenta w głowę. Powinien on wówczas szybko odejść z tego świata. Ale w RtCW nie zawsze sprawy się tak mają i czasem taki strzał nie rozwiązuje problemu. Nie zdarza się to jakoś wyjątkowo często, lecz kiedy już zachodzi, możemy poczuć irytację.
Ostatecznie i tak Rzesza wygrała…
RtCW to produkcja, do której regularnie wracam. Po tylu latach nadal potrafi ona wciągnąć i zauroczyć klimatem. Jedyne, czego żałuję, to fakt, iż wersja na PlayStation 2, czyli Operation Resurrection, pozwala nam na dłuższe cieszenie się grą. Większość misji wygląda tam niemal identycznie, lecz naszej przygody nie zaczynamy od śmiałej ucieczki z zamku, a od podróży do Egiptu. Wydanie na PS2 tłumaczy nam, skąd w katakumbach wzięły się zombiaki oraz w jaki sposób trafiliśmy do niewoli. Całe szczęście, że jest to zaledwie kilka misji.
Dużo też mówiło się swego czasu o nazistowskich wojownikach ninja. W sieci znajduje się kilka screenów z tymi panami w roli głównej, a wielu graczy żałuje, iż nie zaimplementowano ich ostatecznie do rozgrywki. Byłoby to absurdalne, ale przecież tak właśnie powinno być. Całe szczęście, że późniejsze części Wolfensteina poszły w równie absurdalny klimat, gdzie nie brakowało magii i urządzeń technologicznych. Nawet Wolfenstein z 2009 roku w ogóle mi nie przeszkadza, choć ostatnia część o córkach Blazkowicza raczej nie otrzymała pozytywnych ocen. Tylko tak trochę smutno wiedzieć, że nasz wojak uśmiercił tylu nazioli i pokonał tyle paranormalnych istot, a wszystko i tak nie zakłóciło wygranej ze strony III Rzeszy…