Dawno nie byłem tak zachwycony i jednocześnie zawiedziony filmem. Uczucie, jakie się we mnie w chwili obecnej kotłuje, jest porównywalne do grania w najlepszą grę świata, by po ukończeniu poziomu dowiedzieć się, że to jedynie wersja demo. Tak, „Spider-Man: Poprzez multiwersum” to naprawdę specyficzny film.
Pierwsza część animowanych (i to jak pięknie animowanych) przygód Milesa Moralesa całkowicie mnie kupiła. Posiadała wszystko to, czego zabrakło mi w trzeciej części Pajęczaka od MCU czy w drugim Doktorze Strange’u. Film od początku komunikował nam, że to, co widzimy, nie stanowi wiernej adaptacji – o ile w komiksie coś takiego jak wierność w ogóle istnieje – a jeden z milionów wariantów znanej nam historii. Była to produkcja o dorastaniu i próbie przejęcia roli po Peterze Parkerze w sposób nagły i niespodziewany. Było nam dane również zagłębić się w skomplikowane, bo oparte na odległości, przyjaźnie bohaterów.
W drugiej części Miles Morales częściowo pogodził się z rolą Spider-Mana. Częściowo, ponieważ przez obowiązki superbohaterskie trudno jest mu znaleźć czas na to, co nastolatka w jego wieku zazwyczaj obchodzi najbardziej. Relacja z rodzicami bywa bardzo trudna, a mnożący się przeciwnicy i ich występki nie ułatwiają nauki w szkole. Jednocześnie Morales czuje, że został z tym wszystkim sam, a jedyne osoby, które go rozumieją, przebywają w innych wymiarach, całkowicie niedostępnych, odkąd zderzacz Kingpina został zniszczony.
Film jednak nie rozpoczyna się od Milesa, a od Spider-Gwen. Dowiadujemy się o wiele więcej na jej temat i poznajemy jej motywację. Boryka się ona z podobnym problemem co Miles, a żadna aktywność, którą dotychczas podejmowała, nie sprawia jej przyjemności. Wszystko zmienia się, kiedy okazuje się, iż efekty zderzacza nadal dają o sobie znać. Podróż pomiędzy wymiarami staje się wówczas bardzo prosta, co niesie za sobą kolejne konsekwencje.
Ale tutaj zapewne chcielibyście w pierwszej kolejności wiedzieć, ile pajęczaków będzie nam dane zobaczyć? Odpowiedź brzmi: nie wiem. Tego się najzwyczajniej w świecie nie da policzyć. Niektórzy Spider-Mani odegrają tu większą rolę, inni mniejszą, a zdecydowana większość mignie nam po prostu na ekranie. Chcecie Spider-Kota? Proszę. Chcecie Lego Spider-Mana? Nie ma sprawy. Znajdziemy tu także odniesienia do filmowego Venoma, Niesamowitego Spider-Mana czy trylogii Sama Raimiego, a nawet do wersji na Atari.
Druga część podobnie jak poprzedniczka serwuje nam wizualną ucztę. W zależności od tego, jaki świat przyjdzie nam zwiedzić, jego stylistyka i ogólne prawa, jakie nim żądzą, znacząco będą się od siebie różnić. I bohaterowie zdają się to dostrzegać, określając jedną z postaci wprost jako stworzoną z papieru. Niekiedy będzie nam dane zobaczyć nawet rzeczywistych aktorów.
Interesujący zabieg stanowi osadzenie głównego złoczyńcy. W poprzedniej części był to Kingpin i kilku jego popleczników, których bardzo dobrze mogliśmy kojarzyć. Eksponowano ich w serialach animowanych oraz w filmowych adaptacjach nader często. Ze Spotem jednak sytuacja wygląda inaczej. Nie stanowi on bardzo znanej postaci, lecz idealnie spisuje się jako inicjator nikczemnego planu.
W porównaniu do jedynki zmienia się tu stanowczo wydźwięk samego dzieła. Nie chodzi już głównie o dorastanie jako takie, a o wybicie się poza konwenans z góry zaakceptowany przez spider-społeczeństwo. Bo ugryzienie przez pająka i śmierć „Wujka Bena” (tu w cudzysłowie, gdyż nie musi być to dosłownie wujaszek Ben, a po prostu ktoś istotny i kochany) odgórnie zostają uznane za konieczne punkty zwrotne, które czynią Spider-Manem.
Pytanie, które stawia film, a także jego bohaterowie, brzmi jednak: czy musimy godzić się na walkę z anomaliami w torze naszej historii, jeśli mogą przynieść nam one pozytywne skutki? Czy jeśli punktem zwrotnym w naszym życiu ma być śmierć kogoś bliskiego i da radę to zmienić, nie powinniśmy tego zrobić z czystych przyczyn etycznych? W końcu, czy los superbohatera także jest przypisany konkretnym osobom i nie mogą one stać się nim przypadkowo?
No dobrze, ale ja się tu zachwycam, a przecież na początku napisałem o zawodzie. Bo takiego rzeczywiście doświadczyłem. Pewne wątki nie tyle się mi dłużyły, ponieważ wcale tak nie było, a po prostu wydawały mi się słusznie mocno rozbudowane. Zastanawiałem się, kiedy właściwie nastąpi kulminacja tego wszystkiego i… nie doczekałem się. Film nie posiada nawet otwartego zakończenia, a każe nam czekać na kolejną część.
I oczywiście, we „Władcy Pierścieni” czy trzecich „Avengersach” również otrzymujemy zakończenia nie do końca optymistyczne i zamknięte. Jednakże można je uznać za pełne. Trylogia Petera Jacksona jak najbardziej stanowi trzy połączone ze sobą, ale mimo to odrębne dzieła filmowe. Tymczasem „Spider-Man: Poprzez multiwersum” traktuje samego siebie jak serial, tyle że nie obejrzymy kolejnego odcinka za tydzień, a najszybciej za rok.
Ocena: 8/10